Grę Monkey Island wysłano do Europy, podając dyski nieznanej osobie na lotnisku

Życie na początku lat dziewięćdziesiątych wyglądało zupełnie inaczej niż dziś. Nie było powszechnego dostępu do internetu, smartfonów, z kolei listy pisało się długopisem na papierze, a nie za pomocą klawiatury komputera. Ponad ćwierć wieku temu branża gier komputerowych także nie przypominała tego, z czym kojarzona jest ona obecnie. Dziennikarze nie latali na drugi koniec świata, żeby zobaczyć krótki fragment strzelaniny przed jej premierą, produkcje nie zarabiały setek milionów dolarów, a deweloperzy z bardzo znanych wówczas firm byli w stanie wręczyć przypadkowej osobie na lotnisku kopię-matkę jeszcze świeżutkiej przygodówki, aby ta mogła być dostarczona do zakładu znajdującego się na zupełnie innym kontynencie.

Ta historia wydarzyła się naprawdę i to w nie byle jakim studiu, bo w LucasArts (wówczas operującym jeszcze pod nazwą LucasFilm Games). Na początku września 1990 roku twórcy przygodówki The Secret of Monkey Island z Ronem Gilbertem na czele, zgrali finalną wersję swojego dzieła na cztery dyskietki, aby dostarczyć je do firmy zajmującej się powielaniem nośników. W Stanach Zjednoczonych nie był to wielki problem, bo wszędzie było względnie niedaleko. Prawdziwy kłopot sprawiła deweloperom dopiero Europa, wszak nie dało się gotowego produktu wrzucić do sieci, żeby w zupełnie innym miejscu świata ktoś mógł go zgrać jednym kliknięciem myszy. Nośniki zawierające finalną wersję gry musiały być zatem fizycznie dostarczone na Stary Kontynent, by ludzie odpowiedzialni za wydanie produktu mogli stworzyć ich kopie.

Dyskietki z finalną wersją gry The Secret of Monkey Island, które nagrano 2 września 1990 roku.

Żeby nie doszło do niepotrzebnego opóźnienia premiery tytułu na Starym Kontynencie, Gilbert zdecydował się na szalony krok. Pomysłodawca opowieści o Guybrushu Threepwoodzie pojechał na lotnisko, tam skierował się do bramki, skąd odlatywał jeden z transoceanicznych samolotów, a następnie wręczył pierwszemu pasażerowi z brzegu wspomniane dyskietki, obiecując, że ktoś odbierze je przy wyjściu w Londynie. Plan się udał, paczka bezpiecznie dotarła do osoby kontaktowej w Europie i The Secret of Monkey Island ukazało się zgodnie z planem. Anegdotkę tę Ron Gilbert opowiedział przy okazji 25. rocznicy wydania przygodówki, która miała miejsce we wrześniu 2015 roku.

Wyobrażacie sobie, żeby w dzisiejszych czasach ktoś zdecydował się na takie rozwiązanie? Problemem byłoby nawet znalezienie człowieka, który podjąłby się podobnego zadania. Nie dość, że o wręczaniu podejrzanych przesyłek pasażerom nie ma po prostu mowy i taka sytuacja spotkałaby się od razu z interwencją odpowiednich służb, to na dodatek nikt z ulicy nie zdołałby dotrzeć bez karty pokładowej do miejsca, skąd odlatywałby samolot. Akcja udała się tylko dlatego, że ponad ćwierć wieku temu nie prowadzono jeszcze na lotniskach tak drobiazgowych kontroli bezpieczeństwa, jakie robi się dziś.

Podobne wydarzenie nie miałoby też racji bytu z innego względu. Dziś branża elektronicznej rozrywki zarabia olbrzymie pieniądze, każda duża firma minimalizuje ryzyko wycieku informacji o powstających grach, a co dopiero produktów gotowych do użycia. Gdyby do takiej sytuacji doszło dziś, pan Gilbert nie dość, że zostałby zwolniony dyscyplinarnie, to na dodatek musiałby się liczyć z pozwem o odszkodowanie. Długą drogę przeszliśmy przez te 30 lat, naprawdę.