Disney nabył prawa do Gwiezdnych wojen w październiku 2012 roku i już kilka miesięcy później stało się jasne, że nie będzie on samodzielnie tworzył nowych gier osadzonych w popularnym uniwersum. Misję zagospodarowania tego segmentu rynku powierzono sprawdzonej w boju firmie Electronic Arts, która z wytwórnią Lucasfilm pracowała choćby nad Star Wars: The Old Republic. To porozumienie wydawało się dla EA wręcz wymarzone. Elektronicy zagwarantowali sobie wyłączność na kosmiczną operę mydlaną na co najmniej dekadę i mogli w spokoju wziąć się za przygotowanie kolejnych tytułów, mając nadzieję, że każdy z nich sprzeda się w dziesiątkach milionów egzemplarzy. Dziś, po sześciu latach od tamtego wydarzenia fani Gwiezdnych wojen raczej nie pieją z zachwytu. Doświadczony wydawca dostarczył zaledwie dwie duże gry, a trzecia – Star Wars Jedi: Upadły zakon – dopiero trafi do sprzedaży za kilka miesięcy. W międzyczasie Electronic Arts zaliczyło potężny kryzys wizerunkowy z lootboksami w drugim Battlefroncie, który może okazać się czynnikiem kluczowym przy próbie renegocjacji wygasającej w 2023 roku umowy.
Choć nie chcemy brać w obronę Elektroników za naganne praktyki związane ze wspomnianymi lootboksami, to jednak powoli utwierdzamy się w przekonaniu, że umowa z Disneyem była dla tej firmy pocałunkiem śmierci. Współpraca z właścicielem praw do Gwiezdnych Wojen do łatwych bowiem nie należy i kolejny na to dowód otrzymaliśmy wczoraj, kiedy okazało się, że podległa koncernowi wytwórnia Lucasfilm sprawuje pieczę nad niemal każdym aspektem gry Star Wars Jedi: Upadły Zakon. Jak już zapewne wiecie, wspomniany produkt jest kanoniczny, a to oznacza, że ludzie opiekujący się tą marką wtrącają się absolutnie do wszystkiego. Przykład? Wyświetlacz umieszczony na „głowie” droida BD-1, który towarzyszy głównemu bohaterowi podczas całej przygody.
Deweloperzy wymyślili sobie, że w sytuacjach, kiedy sympatyczny robocik będzie przyczepiony do głównego bohatera gry, barwa wyświetlacza poinformuje gracza o aktualnym stanie zdrowia postaci. Pomysł ewidentnie zaczerpnięto z serii Dead Space, ale też nieco go uproszczono. BD-1 świeci się na zielono, kiedy Cal Kestis jest w pełni sił i na czerwono, gdy poziom jego energii życiowej spadnie do poziomu krytycznego. Na tym jednak nie koniec. Jeśli droid jest odseparowany od naszego podopiecznego, np. podczas sterowania pojazdami, podłużny ekranik automatycznie zmienia kolor na niebieski. Szczegół, prawda? Oczywiście, że tak, ale deweloperzy nie mogli podjąć banalnej – wydawałoby się – decyzji o ubarwieniu wyświetlacza bez błogosławieństwa nadzorujących produkt speców z Lucasfilmu.

O innej kuriozalnej sytuacji opowiedzieli dziennikarze magazynu Game Informer, którzy kilkanaście dni temu zaprezentowali sporo materiałów dotyczących Upadłego zakonu. Deweloperzy pokazali im grę i drobiazgowo omówili jej funkcje, ale równocześnie przestrzegli ich, żeby pod żadnym pozorem nie publikowali nazwy nadanej punktom umiejętności (w grze istnieje prosty system rozwoju postaci), która została wymyślona przez Respawn Entertainment. Powód był prozaicznie prosty. Autorzy dzieła nie uzyskali jeszcze zgody na użycie wspomnianej nazwy, więc formalnie nie mogła się ona pojawić w materiałach prasowych, które powstały przecież w celu promocji gry.
Deweloperzy z Respawn Entertainment nie żalą się w mediach na bardzo restrykcyjną kontrolę ich własnego dzieła, ale jednocześnie dają do zrozumienia, że Lucasfilm doktoryzuje się nad każdym aspektem gry, wliczając w to absolutnie wszystkie rozwiązania gameplayowe. Innymi słowy, nic co zobaczyliśmy w opublikowanych ostatnio fragmentach rozgrywki, nie powstało bez akceptacji właścicieli praw do marki. Takie podejście do sprawy nie tylko wydłuża proces powstawania gry, ale wiąże też ręce autorom. Każdy, nawet najlepszy pomysł może w dowolnym momencie zostać storpedowany tylko dlatego, że nie spodoba się on spoglądającym zza pleców na monitor opiekunom.
Czy to jest prawdziwa cena za możliwość tworzenia gier z uniwersum Gwiezdnych wojen i wielomilionowe zyski z ich sprzedaży, gdy wreszcie uda się dociągnąć projekt do końca? Wydaje się, że tak. Nadzór jest potrzebny, tego nie negujemy, zwłaszcza, że Star Wars Jedi: Upadły zakon zalicza się do kanonu i wszystko musi się zgadzać. Nie zmienia to jednak faktu, że opisane wyżej dwa przykłady są całkowicie absurdalne. Schodzenie na poziom takich detali wydaje się mocno problematyczne w kontekście procesu produkcji gry i wyobrażamy sobie miny autorów, którzy przez lata muszą borykać się z podobnymi kwestiami. Jedno wiemy na pewno – nas trafiłby szlag na miejscu.